O PÓŁNOCY

O PÓŁNOCY

piątek, 10 stycznia 2014

Rozdział czterdziesty.

   Peter wybiegł z sypialni Glorii i uderzył pięścią w ścianę. Wszystko o czym mu opowiedziała, wszystko czego się dowiedział krążyło po jego głowie i nie dawało mu spokoju. Eve była jago matką. Została nią nie dlatego, bo pragnęła mieć dziecko, poczuć się odpowiedzialną za kogoś i tego człowieka dobrze wychować. Wszystko było jedną, wielką i długotrwałą intrygą. Zmiennokształtny miał ochotę rozwalić wszystko co napotkał na swojej drodze.
   Przystanął i oparł się plecami o ścianę. Nogi się pod nim ugięły i usiadł na podłodze. Nogi podciągnął aż pod brodę, twarz ukrył w dłoniach. Poczuł się mały i nikomu niepotrzebny. Choć znał prawdziwe oblicze swej matki, wierzył, że iż go urodziła i nazywała przed wszystkimi swoim synem - kochała go. Nic bardziej mylnego.
   Po twarzy spłynęło mu kilka łez. Poczuł też na niej krew. Wytarł ją rękawem i spojrzał na swoje ręce. Trochę się trzęsły. Pewnie przez to co zrobił. Zabił ją. Zabił Glorię. Na początku, nie miał zamiaru tego zrobić, chyba, że było by to konieczne. Pewnie, gdyby ta dziewczyna, nie kazałaby mu się gonić po jej domu, nie znalazłby pokoju z papierami i zdjęciami. Nie pytałby jej o to. Nie zrobiłby tego, czego teraz żałował.
   Peter wstał i poszukał łazienki. Odkręcił kran i poczuł na swoich dłoniach lodowatą wodę. Zaczął myć ręce i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Ściągnął brwi i rozejrzał się dookoła. No tak, był w łazience, która na co dzień była odwiedzana tylko przed kobietę. Wszechobecne kosmetyki przerażały swoją ilością i różnorodnością. Na małej półeczce przymocowanej do lustra, było ich tak wiele, że Peter prawie nie widział w nim swojego odbicia. Poprzekładał niektóre buteleczki i w końcu ujrzał cała swoją twarz. Namoczonym wodą ręcznikiem zaczął pospiesznie ścierać zaschniętą już na twarzy krew. Pomyślał sobie wtedy, że musi być strasznym ignorantem. Przed kilkoma minutami, brutalnym wyszarpnięciem serca z klatki piersiowej, zakończył życie kobiety, która w prawdzie była wampirem, ale kobietą także, a teraz stał w jej łazience, wycierał z policzka jej krew jej ręcznikiem.
   Wzruszył ramionami i prychnął. W jego odbiciu coś mu nie pasowało. Oczy. Wcale nie wyrażały skruchy, tak jak wcześniej o tym myślał, iż żałuję, że ją zabił. Było w nich trochę przerażenia, ale też upór i zło. Co on sobie wmawiał? Wcale nie był zły na siebie, że to zrobił. On był z tego zadowolony, bo właśnie zabił kogoś kto, praktycznie rzecz biorąc, władał jego matką i kazał zabić wszystkich, których kochał.





. . .




   Alex?
   Kate stała w lesie i próbowała kolejny raz skontaktować się z Aleksem. Jack i Alice pobiegli, po kilkunastu tych samych pytaniach Jacka: "Na pewno możesz tu zostać sama?", na które zawsze odpowiadała: "Tak, mogę. Jestem czarownicą.",  oznajmić plan działania reszcie ekipy. Obiecali, że wrócą szybko. Nie było ich już pięć minut, a Kate mimo wspomnianych upewnień zaczynała się trochę bać, ale pewnie nie miała czego.
   Plan był prosty. Jack, Alice i ona pójdą do Dorationy. Dostaną się do sali Eve. Tam zrobią dostatecznie duże zamieszanie, by większość żołnierzy zajęła się nimi. Wtedy reszta, powiadomiona przez Kate, ruszy na miasto. Będą walczyć do upadłego, a kilku z nich wyznaczonych jest do odnalezienia celi Aleksa i uratowania go. Wampir opowiadał jej o jego przyjacielu Peterze. Kate miała w stosunku do niego mieszane uczucia. To był syn Eve, nie wiedziała czy nie planował czegoś przeciw nim. Alex zapewniał, że nic nie grozi im z jego strony. Zaufała mu.
   Kate! Jest ze mną Peter, dowiedział się strasznych rzeczy.
   Później mi opowiesz, teraz wytłumacz mi gdzie jest twoja cela!
   Przecież Peter tu jest. Ucieknę razem z nim, Kate.
   Nie! To zły pomysł, Alex. On jest synem Eve. Znasz plan. 
   No i co on ma z nim wspólnego?
   Chcemy, żeby Peter był u jej boku i udawał, że ciągle jest po jej stronie. Pomoże nam zrobić jakieś zamieszanie.
   Ooo... Rzeczywiście, wspaniały pomysł. Opowiem mu o wszystkim. 





. . .






   - Kate?
   Dziewczyna odskoczyła przestraszona i spiorunowała Jacka spojrzeniem.
   - Co ty robisz?! Nie strasz mnie tak. - powiedziała wściekła i założyła ręce na piersi.
   Chłopak spuścił głowę i teatralnie westchnął. Usłyszał cichy śmiech Kate. Złapał się za serce i udał, że szlocha. Spojrzał na nią skromnie i z miną smutnego pieska.
   - Wybaczysz mi? - zapytał
   - Nie. - powiedziała i zadarła głowę, uśmiechając się szeroko.
   Jack spojrzał na nią zdziwiony. Szybko wyprostował się. Spojrzał na nią jeszcze raz, poprawił swoją kurtkę i ruszył w stronę Alice, stojącej kilka metrów za Kate i odprawiając jakieś czary. Kiedy przechodził obok dziewczyny, przystanął i szepnął:
   - Nie to nie.
   I ruszył dalej. Szczerze, nie mógł powstrzymać śmiechu i po kilku większych krokach złapał się za brzuch i zgiął w pół. Kate podeszła do niego, głośno się śmiejąc.
   - Ciszej, dzieciaki. - powiedziała Alice, na chwile przerywając swoje zajęcie.
   Czekając, aż ciotka skończy swoje czary Jack opowiadał Kate o tym jak razem z Alice spotkali się przed chwilą ze wszystkim pomocnikami.
   - Nie wiem co byśmy zrobili, gdyby nie zechcieli nam pomóc. - powiedziała Kate i oparła się o grube, lekko pochylone drzewo.
   - Prawdopodobnie nic. Ja pewnie bym tam pojechał, a Eve by mnie zabiła, a nie o to nam chodzi, prawda? - spojrzał na dziewczynę zatroskany.
   Uśmiechnęła się do niego i spojrzała w kierunku Dorationy. Jack tez spojrzał w tamtym kierunku i głośno westchnął.
   - Możemy już iść? - zapytał głośno.
   - Nie wiem. - szepnęła Kate.
   - Pytałem Alice. - zaśmiał się Jack i podrzucił w dłoni kamień, którym cały czas się bawił.
   Ciotka spojrzała w ich kierunku i pokręciła przecząco głową. Nie uśmiechała się, co było dziwne, widocznie była mocno skupiona.Wskazała palcem na Kate, a następnie wskazała miejsca gdzie znajdowali się pozostali.
   - Mam im coś przekazać? - zapytała niepewnie.
   Kobieta przytaknęła.
   Co?
   Przekaż im, że zaraz zaczynamy. I już mi nie przeszkadzaj.
   Kate spojrzała zdziwiona na kobietę, wzruszyła ramionami i posłuchała jej rozkazu. Usiadła pod drzewem, Jack obok niej. Spojrzał na nią.
   - Tylko się na mnie nie gap, ok? - spytała i uniosła brew.
   - Obiecuję, nie będę. - powiedział, podnosząc dłonie w geście niewinności.
   - Na poważnie.
   Chłopak skinął tylko głową i odwrócił wzrok. Dziewczyna zamknęła oczy. Zupełnie nie wiedział co dalej robić. Nienawidził takich chwil, kiedy nie był potrzebny i był zmuszony do bezczynnego siedzenia w miejscu. Rozejrzał się dookoła. W lasie od dłuższego czasu panował już mrok. Gdyby nie Peter, kolega Aleksa, wampir już dawno by nie żył. Było już długo po zmierzchu. Cały czas Jack nie mógł uwierzyć w to wszystko czego w ostatnich dniach dowiedział się o Eve. Ta kobieta zawsze była nieobliczalna, ale na początku, kiedy Jack poznał ją jako mały chłopiec była miła i nieszkodliwa jak woda.
   Spojrzał ze złością na zabudowania Dorationy i z wściekłością rzucił w jej kierunku kamień. Nic to nie dało, ale marzył by zburzyło budynek, w którym przebywa teraz Eve i ją zabiło. Teraz po tych wszystkich wydarzeniach był tak bardzo przesiąknięty żądzą zemsty na tej kobiecie, iż jego aktualnym marzeniem był pozbycie się jej własnoręcznie.
   Potrzebował czegoś by mógł się odstresować. Potrzebował tego teraz, tuż przed bitwą, przed spotkaniem z Eve. Od razu do głowy przyszedł mu temat, który interesował go najbardziej czyli piłka nożna. Najdziwniejsze było to, że chociaż pochodził ze Stanów nie zainteresował go futbol amerykański czy basebol. Jego uwagę przykuła piłka nożna. Dziwne okazało się też to, że jego ulubionym klubem piłkarskim nie był żaden ze znanych amerykańskich klubów. Jego interesował klub z Europy, a konkretnie z Hiszpanii.
   Jego koledzy, może tylko na początku ze względu na jego wymyślne zainteresowanie, dziwnie na niego patrzyli, ale z czasem sami zaczynali coraz częściej o tym myśleć. To, że był w pewnym sensie inny, nie dołowało go. Raczej podobało mu się to. Lubił być inny. Uwielbiał się wyróżniać.
   - Kate, już? - zapytała Alice, która jakimś cudem stała już tuż obok nich.
   - Tak, tak. Możemy iść. - szepnęła i złapała Jacka za rękę.
   Chłopak spojrzał jej w oczy, a ona uciekła spojrzeniem na ich złączone dłonie.
   - Nie martw się, nie puszczę cię. - szepnął jej do ucha.
   Wszyscy razem, ramię w ramię ruszyli w stronę przeklętego miasta. Nie wiedzieli co ich tam czeka, ale wiedzieli jedno. Muszą uratować Aleksa.





. . .





   Jerry stał na straży od niecałych ośmiu godzin. Nogi trochę go bolały. Codziennie stał tutaj po osiem godzin na marne. Nigdy nikt tutaj nie przychodził, ani nie przyjeżdżał, więc nie widział sensu, aby jakiś człowiek zajmował się pilnowaniem bramy. Ale tak rozkazała Eve. Tak musiało być.
   Jakaś natrętna mucha usiadła mu na policzku. Zabił ją szybko i uśmiechnął się szyderczo.
   Rozejrzał się po polanie. Miasto nie dość, że było otoczone wysokim murem, było także ograniczane przez gęsty las. Dorationa została wybudowana na środku rozległej polany, co nie było dobrym punktem strategicznym, jak mówiła Eve. W tak gęstych lasach mogły zaszyć się całe wojska, a tutejsi żołnierze dostrzegli by ich dopiero w ostatnich chwilach.
   Jerry spojrzał na swój zegarek. Zostało jeszcze pięć minut. Zaczął znów się rozglądać, tym razem bardziej uważnie. To co zobaczył najpierw go zaskoczyło, później zezłościło, na końcu przestraszyło.
   Trójka - był pewny, że nie byli to zwykli ludzie - istot magicznych szła w kierunku Dorationy. Zbliżali się bardzo szybko. Po chwili zauważył, że są to dwie kobiety i mężczyzna. Zmrużył oczy. Zapukał w bramę. Okienko szybko się otwarło.
   - Jeszcze chwilę, Jer. Trzy minuty. Manson już idzie. Spokojnie. - powiedział facet po drugiej stronie i zamknął okienko.
   Jerry jeszcze raz uderzył.
   - Powiedziałem... - zaczął.
   - Zdaje się, że mamy gości. Zawołaj Kondrada. - powiedział i wskazał palcem na trójkę, będącą coraz bliżej bramy. - Będzie miło.
   Po kilku minutach cała trójka stała już przed Jerrym i obserwowała go uważnie.
   - Witamy w Dorationie. Co was do nas sprowadza? - zapytał, udając miłego, choć był zły, że nie może udać się już na przerwę.
   - Witaj Jerry. - syknęła młoda dziewczyna po środku.
   Zaskoczony zmierzył dziewczynę wzrokiem i zmrużył oczy. 
   - Przybyliśmy do Eve, musimy z nią porozmawiać. Zaprowadź nas do niej. - starsza kobieta zrobił krok w przód i stanęła naprzeciw Jerrego. - Dalej. - syknęła.
   Strażnik patrzył jej uważnie w oczy, uśmiechnął się kpiąco i podszedł do bramy, zapukał i znów spojrzał na kobietę. Tym razem otworzyły się drzwi i wyszedł nimi wysoki mężczyzna.
   - Jak mogłam myśleć, że cię tu nie zastanę. - powiedziała wrogo kobieta i lekko poruszyła się tak, aby zasłonić sobą pozostałą dwójkę.
   - Mnie też miło cię znów widzieć, Alice. - szepnął Kondrad. - Tędy. Eve czekała już kilka dni, więc nie zwlekajmy.
   Kobieta wymieniła spojrzenia ze swoimi towarzyszami i skinęła im głową.
   - Oczywiście, Eve. Zapomniałam, że dla ciebie ona zawsze była i będzie najważniejsza. - powiedziała z uśmiechem na twarzy i wskazała gestem drzwi. - Do środka dzieciaki, nie dajmy Eve na nas czekać! - syknęła i ruszyła za nimi.
   Po chwili usłyszeli za sobą ciche uderzenie i dźwięk zamykanych drzwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz