O PÓŁNOCY

O PÓŁNOCY

poniedziałek, 3 lutego 2014

Rozdział czterdziesty drugi.

   Jerry stał przed bramą wejściową i walił w nią co sił. Mógłby bez problemu przeskoczyć mur i po prostu pójść do domu, ale był totalnie wyczerpany. Jego oczy znów zaczynały robić się czerwone. Potarł powieki i jeszcze raz mocno uderzył w bramę. Nic. Jakby nikogo nie było po drugiej stronie. Wzruszył ramionami. Było mu już to obojętne. Usiadł pod bramą i spojrzał w niebo.
   Była piękna noc, a właściwie jeszcze wieczór. Jutro o tej porze na rynku odbędzie się egzekucja, pomyślał. Jerry bardzo chciał to zobaczyć i miał nadzieję, że nie będzie wtedy pilnował bramy. Zmrużył na chwilę oczy i poczuł coś dziwnego. Spojrzał na swoją klatkę piersiową. Było na niej pełno otworów w których znajdowały się małe, drewniane kołki. Zauważył, że jest tak bardzo wyczerpany, że ból dochodzi do niego z opóźnieniem.
   Poderwał się na równe nogi. Przeliczył się swoich sił i upadł. Był w okropnym stanie. Rozejrzał się, ale nie zauważył nikogo. Zszokowany, spróbował wstać i uciec, ale nie udało mu się. Jego mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa.
   Coś na niebie przykuło jego uwagę. Kobieta, trochę przy kości, unosiła się nad nim w powietrzu. Wiedział kto to jest. Odwrócił wzrok i pokręcił głową. Chciał znów spojrzeć w niebo, aby przekonać się czy nie ma omamów.Kiedy podnosił głowę zauważył kilka osób biegnących w jego kierunku. Wszyscy byli uzbrojeni i z zaciekłością na twarzy chcieli wedrzeć się pewnie do miasta.
   Zadarł wysoko głowę. Kobieta ciągle się nad nimi unosiła. Grupa, z pewnością magicznych istot, zbliżała się coraz szybciej. Wiedział, że nic już nie może zrobić i prawdopodobnie za chwilę umrze, ale ostatkiem sił wstał, wyciągnął broń, uniósł ją wysoko i krzyknął:
   - To Cynthia!
   Zaraz potem padł na ziemię pod ostrzałem drewnianych strzał.
   Grupa ominęła jego ciało i przeskoczyła mur obronny Dorationy. Jedna z kobiet uklęknęła przy ciele Jerrego i zamknęła jego oczy. Wyszeptała jakieś zaklęcie, rozejrzała się, wzięła jego broń i wstała.
   - No to zaczynamy. - szepnęła i rozpłynęła się w powietrzu.





. . .






    Choć był już bardzo zmęczony, ciągle walczył. Nie wiedział jakim cudem wytrzymał już tyle czasu. Skakał po ścianach, biegał, walczył tak bardzo zaciekle. I rzeczywiście było widać efekty. Jeśli można to tak nazwać. Co kawałek leżały ciała zabitych przez niego i Petera żołnierzy. 
   Przestraszona Eve walczyła zaciekle z Alice. Nie była to walka na życie i śmierć, ale raczej na zajęcie czymś Rudej. Jack wiedział, że Eve ciągle spogląda na to co dzieje się wokół niej i go obserwuje. Kiedy jej oczy wodziły za Peterem widział w nich ból, jak i nienawiść. 
   Kate także starała się walczyć. Ilekroć Jack nie radził sobie, jak za wciśnięciem magicznego guzika, znajdowała się tuż przy nim i wbijała drewniane kołki w serca przeciwników, zabijając ich. Gdy zabiła pierwszy raz, Jack zauważył w jej oczach panikę i strach. Z czasem zaczęła się tym przejmować mniej i nie rozdrabniała się nad nimi.
   Zza murów tej ogromnej sali dochodziły do niego dźwięki, potwierdzające obecność ich przyjaciół.Krzyki i wrzaski. Nie tylko istot magicznych. Mimo to był pewien, że żaden z ich pomocników nie zabije dziś żadnego ludzkiego mieszkańca Dorationy. Może to za dużo powiedziane, iż był tego pewien, ale miał takie dziwne przeczucie, że oni nie są jakimiś krwiożerczymi bestiami i nie zaatakują ludzi.
   Powoli zaczynał odczuwać kończące się zapasy energii. Ilekroć zmęczenie go dopadało jakoś je odpychał i walczył dalej, ale wiedział, że długo już tak nie pociągnie. Rozejrzał się po sali, ukrywając się za wielką kotarą. Nikt na niego nie zważał, walczyli cały czas. Zauważył, że Peter, tak jak on, opada już z sił. Żołnierze także nie wyglądali na dobrze wypoczętych. Było ich już tylko siedmiu. Tylko.
   Jack wyszedł zza kotary i wbił kołek prosto w serce jednemu z żołnierzy, którzy już prawie przewrócili Petera, on wykorzystując ich żołnierzy wpakował dwie strzały w serce następnego obrońcy Eve. Wraz z Jackiem odskoczyli pod ścianę i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Zmiennokształtny skinął mu głową i rzucił się niespodziewanie do przodu. Obiema dłońmi złapał młodego wampira za głowę i wyrwał mu ją. Odrzucił do tyłu i obejrzał się na Jacka. Kiedy chłopak ruszył do przodu zauważył żołnierza zbliżającego się do Petera. Pomyślał, że nie zdąży dobiec, więc odbił się jak najbardziej potrafił i lądując na wielkim żyrandolu, którego średnica przekraczała trzy metry, szybkim ruchem odciął linę, utrzymującą go w powietrzu.
   - Peter! - krzyknął Jack ostrzegawczo i rzucił okiem w dół.
   Chłopak uskoczył, a żyrandol spadł z hukiem prosto na atakującego żołnierza.
   Tym sposobem w sali zostało już tylko trzech żołnierzy.
   Stojąc ramie w ramie, tyłem do drzwi wejściowych, zauważyli, że żołnierze, którzy stali przed nimi przyglądają im się z niepokojem. Jack rzucił szybkie spojrzenie na salę. Wszędzie leżały zwłoki żołnierzy. W koncie stała Kate. Miała zamknięte oczy i mówiła coś pod nosem. W przeciwległym kącie Alice i Eve rozmawiały o czymś, a raczej kłóciły się o coś i co jakiś czas walczyły.
   Usłyszeli ciche, pospieszne kroki. Peter spojrzał na Jacka i przełknął cicho ślinę. Wilkołak był pewien, że chłopak myśli o tym co on. Odskoczyli na bok, aby nie wystawiać się żołnierzom na łatwy cel. Widok, który okazał się im oczom był zaskakująco miły.
   Do sali weszli kolejno: Chelsea, Bruno i Alex. Chelsea rozejrzała się i błyskawicznie wyjęła, zza paska swoich spodni, broń ładowaną drewnianymi kołkami. Broń wystrzeliła trzy razy. Każda precyzyjnie wbiła się w serce  trzech żołnierzy, zanim ci zorientowali się w sytuacji. Uśmiechnęła się szeroko i podeszła do Jacka i Petera.
   Alex i Bruno podążyli za nią. Przystanęli obok. Kate także do nich dołączyła. Kiedy tylko zauważyła Aleksa rzuciła mu się na szyję.
   - Alex! - szepnęła i przytuliła go jeszcze bardziej. - Całkiem nieźle wyglądasz. - mrugnęła do niego i wypuściła go z objęć.
   - Nawet nie macie pojęcia jakie to wspaniałe uczucie. Widzieć was wszystkich, żywych. - zaśmiał się i zmarszczył brwi. Spojrzał pytająco na Jacka, a później na Alice, rzucającą jakąś uwagę na temat Eve.
   Wszyscy na nie spojrzeli i czekali. Jack wiedział, że Alice i Eve mają tę świadomość, iż mają małą publiczność, ale miały widocznie ze sobą do pogadania. W pewnym momencie Ruda zaczęła się głośno śmiać i odwróciła się w ich stronę.
   - Witajcie znowu! Jack, Kate my już się dziś widzieliśmy. Peter - my również. - uśmiechnęła się podejrzliwie i mówiła dalej. - Alex! Mój ukochany! Tak bardzo cieszę się, że tu jesteś! - prychnęła. - Chelseo, muszę ci powiedzieć, że jesteś bardzo utalentowaną aktorką! Dopiero teraz zrozumiałam, że nie byłaś lojalna w stosunku do mnie, tylko udawałaś! - zrobiła smutną minę i nagle zaczęła mówić dalej: -Chociaż, razem z Kondradem, podejrzewaliśmy, że coś knujesz. - zrobiła dłuższą pauzę, udając, że się tym przejmuje. -  Z resztą mój syn także mógłby odnieść duży sukces w aktorstwie! Brawo! Bruno... Mam nadzieję, że więcej się nie zobaczymy. - powiedziała i skłoniła się.
   Nastąpiła cisza. Wszyscy przyglądali się Eve. Jack miał chęć wbicia w jej serce wielkiego drewnianego kołka, lecz starał się być opanowany. Już chciał coś powiedzieć kiedy usłyszał jakieś okrzyki na zewnątrz. Nie tylko on to słyszał. Wszyscy obecni w sali Eve spojrzeli w stronę kilku małych okien, jakby przez to mogli dowiedzieć się co tam się dzieje. Jack po chwili uświadomił sobie, że są to okrzyki radości, które wznosiła strona wygrana. Nie wiedział kto wygrał. Spojrzał na Kate, która lekko się uśmiechała. Miał nadzieję, że symbolizuje to ich wygraną, a nie Eve.
   Peter zacisnął dłonie w pięści i powoli odwrócił głowę w stronę wejścia. Ruda, wykazując zaciekawienie, zrobiła kilka kroków w stronę drzwi, z wielkim uśmiechem na twarzy. Teraz wszystkie twrze były skierowany w tamtym kierunku.
   - Wygraliśmy... - szepnęła Eve i zaśmiała się głośno.
   Na końcu długiego korytarza zauważyli jakąś ciemną postać. Był to wysoki mężczyzna. Jack ze zdziwieniem stwierdził, że jest to Kondrad. Rozejrzał się po sali. Widocznie, nikt nie zauważył, że wymknął się kiedy oni walczyli z żołnierzami.
   Kondrad stał tam ze spuszczoną głową, zrobił mały krok w stronę sali Eve.
   - Kondradzie!? Wygraliśmy, prawda? - krzyknęła Ruda.
   Jack już miał się na nią rzucić, ale poczuł na swoim ramieniu czyjąś rękę. Alice. Uśmiechnęła się do niego i szepnęła:
   - Poczekaj.
   Mężczyzna w korytarzu cały czas nie odpowiadał. Jack usłyszał tylko dźwięk wbijającej się w czyjeś ciało strzały. Kondrad upadł na kolana, a następnie na twarz. Strzała sterczała wbita w jego plecy.
   - Nie! - krzyknęła Eve i chciała podbiec do jego ciała, ale zza zakrętu zaczęli wychodzić ludzie. Jack rozpoznał Alhariego, Bedoriego i całą resztę ich przyjaciół. Z uśmiechami na twarzy szli w kierunku sali.
   - Wygraliśmy. - szepnęła Kate. - Jack! Wygraliśmy! - krzyknęła i uśmiechnęła się szeroko.
   Wszyscy spojrzeli na Eve. Już nie była uśmiechnięta i ciągle kurczyła się w oczach. Rozejrzała się po sali. Dookoła niej stało mnóstwo osób, które szczerze jej nienawidziły. Zaczęła kręcić głową. Upadła na kolana i ukryła twarz  dłoniach. Usłyszeli cichy szloch. Zdziwieni, spojrzeli na Alice, a następnie na Petera.Jego twarz była bez wyrazu.
   Patrzył na swoją matkę. Jack wiedział, ze jest to dla niego wielki ból. Jego matka - osoba, która powinna być mu najbliższa, walczyć o jego dobro, klęczała teraz na ziemi i zanosiła się płaczem tylko dlatego, że nie wygrała wojny z grupą osób, którym powinna pomagać i być ich przyjacielem, a nie największym wrogiem. Taka właśnie była. Walczyła w imię zła, nie dobra. Według niej lepsze było zabijanie, a nie ratowanie ludzi. Prawdę mówiąc jej syn, choć zabijał już w przeszłości, ale tylko gdy był zmuszany, lub w imię przyjaźni, był jej przeciwieństwem. Brzydził się przemocą tak bardzo jak ona ją uwielbiała. Dla Jacka, może i było to trochę dziwne, ale tez rozumiał Petera.
   Nie znał go. Do końca nie był pewien, czy można mu zaufać. Ale był jeden szczegół, który kazał mu współpracować z tym zmiennokształtnym - był przyjacielem Aleksa. Tego wampira znał już na tyle długo by wiedzieć, że jeśli nazwie kogoś przyjacielem to ta osoba naprawdę zasługuje na to miano. Alex w swoim długim życiu przeżył niejedno i wiedział kto jest przyjacielem, a kto chce cię, prosto mówiąc, zabić.
   Jack nigdy nie miał nikogo takiego jak przyjaciel. Miał wielu znajomych i kolegów, ale żaden z nich nie był dla niego kimś ważniejszym. Wtedy myślał, że nie potrzebuje kogoś takiego. Ot, kolejna osoba, która będzie kraść jedzenie z twojej lodówki kiedy nie patrzysz. Ale jego myślenie się zmieniło od kiedy poznał Aleksa. Ich początki nie były łatwe. Ten wampir naprawdę bardzo go irytował, ale przy nim Jack stał się bardziej poważny i dorósł do takich sytuacji jak ta.
   Spojrzał na Eve. Nadal klęczała na ziemi. Znalazła się w samym środku wielkiego kręgu, utworzonego z osób obecnych w sali. Ich miny nie były różne, ale nie każdy wpatrywał się w nią ze złością na twarzy. U niektórych wyczytał nienawiść, zmieszanie, a nawet radość. Tylko jedna twarz wyrażała ból. Oczywiście twarz jej syna. Peter zrobił krok w jej stronę. Wszyscy na niego spojrzeli.
   - Przepraszam. - szepnęła przez łzy Eve.
   Ruda zaczęła wstawać. Niektórzy z tu obecnych sięgnęli po broń, na wszelki wypadek. Wyprostowała się. Jej rude loki opadała na twarz, częściowo ją zasłaniając. Jack wyczuł w jej głosi nutę fałszu, dlatego ostrożnie chwycił za swoją broń, wetkniętą za pasek spodni.
   - Przepraszam, Peter. Tak bardzo prz... - przerwało jej głośne prychnięcie i śmiech jej syna.
   Podszedł jeszcze kawałek, kręcąc głową.
   - Czy ty... - prychnął jeszcze raz i potarł oczy ręką. - Czy ty naprawdę myślisz, że wybaczę ci o wszystko co zrobiłaś?! - krzyknął.
   Eve podniosła głowę i spojrzała na niego z wyrzutem.
   - Myślałam , że robisz to tylko ze względu na Aleksa!
   - Nie. - odpowiedział ze śmiechem. - Powodów jest więcej.
   - Co? Co takiego zrobiłam, za co mnie tak nienawidzisz? Powiedz mi to tu i teraz! - krzyknęła i spróbowała złapać go za rękę, ale wyrwał jej się i odsunął.
   - Dobrze powiem ci. - odetchnął głęboko i spojrzał na nią z powagą. - Po pierwsze. - powiedział i pokazał jej jeden palec. - Zabijasz z przyjemności. Nie dlatego, by komuś pomóc. Cieszysz się, gdy ktoś umiera, nie ważne kim by dla ciebie był. Wyjątek stanowi Kondrad. Jestem pewien, że po mojej śmierci też byś nie płakała. Tym samym zaczęliśmy punkt drugi. - kolejny palec. - Nie jesteś moją matką. Praktycznie, rzecz biorąc, nią jesteś, ale teoretycznie nie. Jestem dla ciebie eksperymentem.
   Zapadła cisza. Wszyscy, przerażeni, patrzyli na Petera i czekali na to, co miało nastąpić. Eve patrzyła na chłopaka z bólem. Zamknęła oczy i ukryła twarz w dłoniach.
   - Skąd to wiesz?! - krzykiem przerwała ciszę. - Skąd?!
   - Pamiętasz jeszcze Glorię? - zapytał.
   Wyprostowała się i spojrzała synowi w oczy. Zaczęła powoli kręcić głową.
   - Nie mogła tego zrobić! Przyrzekła, że ci nie powie! - krzyknęła. - Gdzie ona jest?!
   Peter podszedł do niej z uśmiechem na twarzy. Przekrzywił lekko głowę i spojrzał Eve w oczy. Kobieta nie wytrzymała i odwróciła wzrok. Chłopak cicho prychnął i lekko przesunął jej twarz tak, aby znów spojrzała w jego oczy.
   - Opowiedziała mi prawie wszystko, reszty dowiedziałem się z papierów, które znalazłem w jej mieszkaniu. - uniósł brwi i wzruszył ramionami. - Gdzie jest teraz? Szczerze? - spojrzał na nią tak, jak patrzy się na małe dziecko, któremu trzeba powiedzieć, ze jego ukochany kotek zdechł i szepnął: - Gloria, hm... Gloria nie żyje.
   Z gardła Eve wydarł się przeraźliwy krzyk. Upadła na kolana i ukryła twarz w dłoniach. Peter odsunął się od niej. W jednej chwili wstała i zaczęła uciekać w stronę drzwi. Jednak ktoś ją zatrzymał. Ktoś, przedkim uciec nie mogła.
   Cynthia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz